Od Audiofilów do Podboju Kosmosu: Historia Creotech
Czytaj też: Nowe gwiazdy polskiej giełdy. „Jest kilku kandydatów na jednorożce. Nie tylko złotowe, ale również dolarowe”
Od czego zaczęliście?
Od „przełomowego” systemu dla audiofilów. Wiadomo, że w odróżnieniu od melomanów to ludzie, którzy słuchają jednej płyty, szukając idealnego brzmienia, zmieniając w tym celu i konfigurując sprzęt grający. To są bardzo drogie rzeczy, tylko co z tego, jeśli nie da się kontrolować jakości prądu dostarczanego przez elektrownię. My postanowiliśmy rozwiązać ten problem.
Udało się?
Nie. Nie przewidzieliśmy, że system akumulatorów, który zbudowaliśmy, będzie ważył ponad czterysta kilogramów i normalny strop w budynkach nie będzie wytrzymywał takiego punktowego nacisku.
Porażka was nie zniechęciła?
Z tym większą intensywnością szukaliśmy dalej niszy, w której moglibyśmy wykorzystać nasze inżyniersko-naukowe know-how. I tak w 2012 r. trafiliśmy na spotkanie z przedstawicielami Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Grono zacne, wiele poważnych firm zbrojeniowych oraz znanych start-upów. Tam usłyszeliśmy trzy komunikaty: że ten biznes wymaga dużego know-how technologicznego, że na początku trudno na nim zarobić oraz że nic ze sprzętu, który powstanie w Polsce w ciągu pierwszych kilku lat, nie poleci w przestrzeń kosmiczną, bo musimy się sporo nauczyć.
Czytaj też: Porażka go nie zniechęca. Jeden ze stu najbogatszych Polaków trzyma się swojej wizji, ale elektroniki nie będzie już produkować w Polsce
To nie brzmi zachęcająco.
Dlatego pod koniec spotkania zostaliśmy na sali sami, nie licząc kilku naukowców. Okazało się, że jesteśmy jedynymi, którzy gotowi są zaryzykować. Szybko się jednak zorientowaliśmy, że do zaistnienia w sektorze kosmicznym nie wystarczy wiedza i chęci, potrzebujemy kapitału. Zdobyliśmy już pierwsze, warte 50 tys. euro zlecenie z ESA na montaż płytki elektroniki, która miała szansę trafić na Międzynarodową Stację Kosmiczną w 2018 r. Ale żeby je zrealizować, potrzebowaliśmy zainwestować kilka milionów złotych w budowę clean roomu i zatrudnienie oraz przeszkolenie ludzi. Mało zachęcający był również feedback, jaki płynął od funduszy venture capital, z którymi się spotykaliśmy. Mówili, że to, co chcemy robić, jest zbyt ryzykowne, ale ponieważ wydajemy się jako team zdolni, to oni w nas zainwestują, jeśli zrobimy coś bardziej… przyziemnego. Powiedzmy – aplikację na smartfona. Ostatecznie udało się nam zdobyć dofinansowanie z funduszy unijnych przeznaczonych na innowacje. Nie było łatwo, bo na liście rankingowej znaleźliśmy się dopiero na 170. miejscu, na przykład za projektami doposażenia automatycznych myjni samochodowych.
Czytaj też: Nie tylko Intel. Będzie polska fabryka półprzewodników. Zastosowanie mają wszędzie, a dla zbrojeniówki są bezcenne
Europa wraca po 20 latach na Księżyc, a nową misję projektuje Creotech. To pokazuje poziom zaufania do polskiej technologii.
Fot.: Adam Pańczuk / Materiały prasowe
Załatwiło to sprawę?
Nie, bo potrzebny był wkład własny. Dalej więc chodziliśmy po rynku i trochę przypadkiem wpadliśmy na przedstawicieli Agencji Rozwoju Przemysłu podczas regionalnej konferencji w Nowym Sączu. Spodobało im się nasze szukanie innowacyjności w technologiach kosmicznych. ARP wyłożyła 8 mln złotych w zamian za 20 proc. udziałów w naszej firmie. Było to w 2014 r.
To bardzo dobra wycena jak na kosmiczny start-up praktycznie bez zleceń.
Faktycznie, podeszli do tego bardzo po amerykańsku, rozumiejąc, że na jednej rundzie finansowania tu się nie skończy i warto zostawić miejsce dla kolejnych inwestorów. Tę naszą determinację w walce o kapitał doceniła też ESA. Dostaliśmy zlecenia, dzięki którym mogliśmy się nauczyć od podstaw zasad budowania systemów dla sektora kosmicznego. Zaskoczyło nas też ich podejście, bo rozliczali nas przede wszystkim nie z formalności związanych z wydawaniem pieniędzy, co jest zmorą unijnych dotacji, ale ze zdobywanych umiejętności związanych z montażem elektroniki, które pozwoliłyby w przyszłości świadczyć więcej usług dla ESA. Można wręcz powiedzieć, że przechodziliśmy egzaminy teoretyczne i praktyczne przed ESA.
Czytaj też: Mieliśmy kosmonautę — czas na astronautę. Drugi Polak, który poleci w kosmos: „To inwestycja, która później wraca”
Mówił pan o montażu płytki PCB na potrzeby stacji kosmicznej. To nie wydaje się aż taki „rocket science”.
Oczywiście można uruchomić maszynę i w ciągu 20 sekund zmontować taką elektroniczną płytkę. My też mamy takie maszyny. Ale elektronika wysłana w przestrzeń kosmiczną musi spełniać wielokrotnie wyższe parametry.
Po pierwsze, poddawana jest dużym przeciążeniom przy starcie rakiety i nie ma prawa nic tam się nawet odrobinę poluzować.
Po drugie, elektronika montowana w ziemskich warunkach pochłania dużo tlenu i gazów ze środowiska. Tu nie ma to znaczenia, ale w kosmosie uwolnienie gazów może zakłócać pracę różnych elementów satelity. Kolejnymi ogromnymi wyzwaniami są promieniowanie kosmiczne oraz skokowe zmiany temperatur, które niszczą elektronikę.
I do tego potrzebny był wam cleanroom?
Tak, ale też do każdej techniki montażu musieliśmy dodatkowo opracować odpowiednią procedurę. Na przykład do tego, jak zaginać odpowiednio nóżki tranzystorów, tak żeby przylegały odpowiednio do płytki PCB, nie powodując żadnych dodatkowych drgań w trakcie startu rakiety. Podobnie było w przypadku przechowywania elektroniki. Potrzebne są do tego komory gazowe o odpowiedniej temperaturze i wilgotności, tak żeby nie dostał się tam żaden dodatkowy związek chemiczny z atmosfery. A ponieważ duża część montażu to bardzo precyzyjne prace, większość rzeczy jest robiona ręcznie. Dlatego szczególnie w początkowym okresie, kiedy jeszcze nie mieliśmy przeszkolonych inżynierów, zatrudniliśmy na przykład jubilerów. Do dziś pracuje z nami kilku z nich.
I wtedy już mogliście zacząć produkcję czegoś, co poleci w kosmos?
Pod koniec 2015 r. Europejska Agencja Kosmiczna uznała, że Polska może wykonać kolejny krok, i zleciła nam budowę pierwszego polskiego satelity. W założeniu miał zbierać dane ze statków pływających m.in. po Bałtyku. Ale przedstawiciele ESA od razu dali nam do zrozumienia, że im nie chodzi o to, by ten satelita poleciał w kosmos, ale o nauczenie się przez nas ich budowania. Dla nas to był punkt zwrotny, bo uznaliśmy, że z firmy projektowej, działającej na zlecenie, możemy stać się spółką produktową, więc zaczęliśmy pracować nad własną platformą satelitarną HyperSat.
Ile musieliście w nią zainwestować?
20 mln zł posiłkując się między innymi grantem z NCBiR. HyperSat to średniej wielkości satelita (od 20 do 80 kg), na które jest dziś największe zapotrzebowanie, bo są stosunkowo tanie, kosztują kilkadziesiąt milionów złotych, a mają 90 proc. funkcjonalności dużych satelitów. Te drugie kosztują od kilkuset milionów do kilku miliardów dolarów, a w ich produkcji specjalizują się duże konglomeraty lotnicze i wojskowe, jak Airbus, Thales Alenia Space czy Lockheed Martin.
Czytaj też: Ziemianie atakują. Ludzie szykują się do podboju czerwonej planety
Elektronika wysłana w kosmos musi być odporna na promieniowanie kosmiczne, skokowe zmiany temperatur oraz duże przeciążenia występujące przy starcie rakiety.
Fot.: Adam Pańczuk / Materiały prasowe
Równolegle ciągle szukaliście kapitału. Fundusze venture capital uważały spacetech za zbyt ryzykowny, ale za to zainteresowali się wami inwestorzy giełdowi?
Na pewno byliśmy dużą niewiadomą. Ale potrzebowaliśmy „tylko” 10 mln złotych, co jak na giełdowe warunki jest stosunkowo niewielkim kapitałem. Poszliśmy na rynek w dobrym momencie, w końcówce covidowego odbicia, kiedy na giełdzie wciąż było dużo pieniędzy. Trudno było nasz model biznesowy do czegoś porównać, więc wielu inwestorów długo się wahało, ale ostatecznie popyt na nasze akcje okazał się ponad 20-krotnie większy niż to, ile ich zaoferowaliśmy!
I mimo że to była końcówka covidowej hossy, to do IPO można było zarobić na waszych akcjach 319 proc. Jeszcze lepszymi zyskami może się cieszyć Agencja Rozwoju Przemysłu, która ma ponad dziesięciokrotny wzrost na inwestycji w Creotech.
Tak właśnie działa kosmiczny biznes, z jednej strony czas oczekiwania na zwrot z inwestycji jest dość długi, ale potem zyski mogą być spektakularne. W zeszłym roku zrobiliśmy kolejną emisję akcji, żeby zdobyć 60 mln złotych na nasz flagowy projekt satelity obserwacyjnego EagleEye, którego wyniesienie na orbitę nastąpiło w połowie sierpnia. Rozbudowujemy też nasze zaplecze produkcyjne pod nowe duże programy ESA.
Jaki jest cel wystrzelenia satelity?
Przetestowanie w realnych warunkach kosmicznych naszej platformy HyperSat tak, żebyśmy mogli zacząć ją oferować klientom zewnętrznym. Satelitę zbudowaliśmy w konsorcjum kilku polskich podmiotów, które również chcą przetestować swoje produkty, takich jak Scanway – układy optyczne, Centrum Badań Kosmicznych – komputer pokładowy, Wiran – anteny satelitarne.
Czytaj też: Konta sprzedające broń, narkotyki i ludzkie narządy, a przed laty lunch z Macronem? Kulisy zatrzymania założyciela Telegrama
Start satelity miał się odbyć pod koniec zeszłego roku. Jednak się nie odbył. Co takiego się stało?
Uznaliśmy, że nie zrobiliśmy wystarczającej liczby testów w komorach próżniowych na Ziemi. To jest bezzałogowa misja kosmiczna, jak coś nie będzie działało, to nikt tego przecież nie naprawi. Żeby nie ryzykować, przesunęliśmy start satelity na czerwiec tego roku. Kolejny poślizg wynikał z kolejki, jaka zrobiła się na wyrzutni firmy SpaceX (ostatecznie satelita został wystrzelony w nocy z 16 na 17 sierpnia br. – przyp. red.).
Dlaczego wybraliście firmę Elona Muska?
Bo jest najbardziej niezawodna i najtańsza. Na początku lipca doszło wprawdzie do awarii Falcona 9 podczas wynoszenia Starlinków, ale to była pierwsza wpadka SpaceX od prawie 9 lat. Firma Elona Muska wciąż ma success rate na poziomie 99,5 proc., nikt z nimi nie może się równać pod względem gwarancji dolecenia na orbitę.
Ile kosztuje taki bilet w kosmos?
My za wyniesienie satelity płacimy około miliona dolarów, u konkurencji to by kosztowało zapewne kilka milionów. Elon Musk może zaproponować takie ceny, ponieważ z wynoszenia w kosmos zrobił powszechną usługę. W tym roku w każdym tygodniu startują średnio trzy jego rakiety. SpaceX testuje już nowe rakiety, które jak wejdą do użytku, to ceny wyniesienia na orbitę mogą jeszcze bardziej spaść, nawet dwu-, trzykrotnie. Kosmos stanie się jeszcze bardziej dostępny.